Recenzja: Dying Light: The Following – świetne rozszerzenie, które pokonało Harran

Dying Light to jedna z lepszych gier ubiegłego roku. Innowacyjność w tematyce zombie, udane rozwiązania i nienaganna fabuła pozwoliły Techlandowi odnieść sukces, który teraz zamierzają kontynuować. Po kilku mniejszych dodatkach do gry nadszedł czas na pierwsze porządne rozszerzenie – The Following. Jakie są nasze wrażenia? Zapraszam do zapoznania się z recenzją!

Słowem wstępu

The Following to duże rozszerzenie wchodzące w skład przepustki sezonowej. Gracz ponownie wciela się w Kyle’a Crane’a, który to musi znaleźć nowy lek dla swoich przyjaciół, gdyż w Harranie kończy się antyzyna. Do miasta przedostaje się jednak człowiek spoza Harranu, który mówi o pewnym leku uodparniającym na wirusa zombie. Gracz szybko dowiaduje się, że stoi za tym kult bogini, zwanej przez swoich wierzących Matką. Aby dowiedzieć się więcej, Kyle musi zyskać zaufanie mieszkańców, wykonując dla nich przeróżne zadania.

Witamy w The Following.

Witamy w The Following.

No i to tyle, jeśli chodzi o fabułę. Najważniejsza zmiana dotknęła jednak mapy – zamiast pełnego budynków miasta, po którym jedynym sensownym sposobem poruszania się był parkour, przenieśliśmy się na tereny wiejskie, w których umiejętności szybkiego przeskakiwania na kolejne obiekty przydają się sporadycznie. Budowli nie ma zbyt dużo, a najsensowniejszym sposobem poruszania się jest nasz samochód. Wielkość mapy jest porównywalna do obu miast, które znaleźć mogliśmy w podstawowej wersji gry.

1 2 3

Podziel się ze znajomymi: